Trwa ładowanie..

XXVII Warszawskie Spotkania Teatralne
25 września 2000  –  8 października 2000

Na zakręcie

Te 27. Warszawskie Spotkania Teatralne będą trochę inne. Niby takie same
jak dotąd – ale jednak inne. Zauważycie Państwo różnicę, już czytając
afisz. Zasada pozornie pozostała bez zmian: przegląd najciekawszych
pozawarszawskich spektakli powstałych w ostatnim okresie. Tyle że owa
pozawarszawskość cokolwiek się rozszerza. Obok oglądanych już na
Spotkaniach zespołów z Krakowa, Wrocławia, Poznania, Łodzi i podlubelskich
Gardzienic w tym roku pojawią się też teatry z nieco dalszych miast.
Z Wilna, Moskwy, Berlina...
Jeśli spoglądając na ten afisz, pomyślicie Państwo, że coś się tu chyba
zmienia – będzie to odczucie najzupełniej zgodne z naszą, członków Rady
Programowo-Artystycznej, intencją. Tak, formuła Spotkań powinna się
zacząć zmieniać. Powinna, mimo że zdaje się być wciąż w całkiem dobrym
stanie; ma swoją rangę, swoich zaprzysięgłych zwolenników, swoją legendę.
Warszawskie Spotkania Teatralne wymyślono dawno: w 1965 roku.
W czasach gdy, by tak rzec, krystaliczna skromność imprezy była nieoszacowaną
zaletą: miał być to ot, przegląd interesujących spektakli „z prowincji”,
bez nagród, rankingów i wszelkich elementów plebiscytowo-hierarchizujących,
które wtedy wiązały się nieuchronnie z ingerencją czynników
politycznych w artystyczne. Także bez serwitutów propagandowych, bez
dyżurnych frazesów, bez „wymowy ideowej”, bez konieczności wypełniania
parytetu sztuk słusznych wobec niesłusznych. Rzecz jasna, zwłaszcza
w okresach cenzuralnego przykręcenia śruby, bywały z tym pewne kłopoty;
mimo wszystko jednak prymat wysokich wymagań merytorycznych wobec
zapraszanych tytułów zazwyczaj udawało się utrzymać. Warszawska widownia
zaś, umordowana codzienną, ideologiczną papką, potrafiła ten wysiłek
doceniać. Zaufanie do imprezy rosło jak na drożdżach, przekładało się na
całonocne kolejki po bilety, na obleganie teatrów z nadzieją na cud zdobycia
wejściówki, na miły dreszczyk emocji przed podniesieniem kurtyny.
Tamten czas wypada uznać z perspektywy lat za niezwykle owocny dla
sztuki teatru, mimo uciążliwych polityczno-ideologicznych przeszkód.
Scena w swoich najwybitniejszych dziełach podejmowała wtedy – na rozmaite
sposoby i na ile mogła sobie pozwolić – podstawowy, nieułatwiony,
istotny dyskurs o kondycji duchowej narodu. Przejmowała zastępczo funkcję
trybuny obywatelskiej, bywała miejscem zbiorowego odreagowywania
problemów i bolączek rzeczywistości. Wykraczała swoimi ambicjami wysoko
ponad standardy zwykłego widowiska. Spotkania były owego wywyższenia
ważną cząstką – czego przewrotnym dowodem mogą być „wojenne” lata
osiemdziesiąte, kiedy to, w ramach unicestwiania symboli nadmiernej swobody
myślenia w kulturze, także i warszawski przegląd teatralny skazano na
niebyt. Jak się miało okazać, sześcioletni.
Gdy zaś Spotkania wracały do życia, zmieniał się i teatr, i świat wokół
niego. Wraz z upadkiem komunizmu obowiązek bezpośredniego brania się
za bary z rzeczywistością przechodził na inne, operujące bardziej publicystycznymi
narzędziami media. Teatr tracił zaszczytną wysoką pozycję
w społecznej hierarchii, co nie przychodziło mu bezboleśnie; przeżywał też
potężne perturbacje finansowe i strukturalne. Wszystkie jego słabości zaś,
na tle spiżowej tradycji Spotkań, widoczne były jak na widelcu. Pewien typ
emocji, przeżyć, namiętności, zapamiętany ze szczytowej fazy festiwalu, stał
się już po prostu nie do odtworzenia. Pozostał w legendzie. Chociaż w dalszym
ciągu nie brakowało znakomitych przedstawień. Odbierane jednak
były i oceniane w nowym kontekście, w nowym porządku wartości.
Festiwale teatralne na świecie rzadko są dziś miejscem konsekrowania
arcydzieł – częściej stanowią wielkie laboratorium sztuki. Selekcjonerzy
kładą nacisk na wielokierunkowość poszukiwań, odwagę eksperymentu,
łamanie przyzwyczajeń – nie zaś na doskonałość i „skończoność” rezultatu.Od widza oczekują ciekawości i dobrej woli, chęci otwarcia się na nowe
doświadczenia. I gotowości na rozczarowanie, co w końcu jest zawsze nieodłącznym
ryzykiem eksperymentów. Przy współczesnych festiwalach tętni
życiem bogaty ruch „nieoficjalny”, w ramach którego zespoły na własny
koszt i ryzyko walczą o przychylność widowni; odbywa się wiele spotkań,
imprez towarzyszących. Wszystko to razem składa się na bogate święto
teatru poszukującego nowego miejsca w zmieniającym się społeczeństwie –
nie zaś obróconego wstecz, ku swej niegdysiejszej wielkości.
Za głos oddany za taką właśnie ewolucją formuły Spotkań proszę
łaskawie przyjąć ów międzynarodowy aneks wpisany na tegoroczny afisz.
Aneks skromny i ograniczony (takiego festiwalu nie da się przygotować przy
niejasnych do ostatniej chwili zasadach organizacyjnych i budżecie), raczej
sygnał niż ucieleśnienie ambicji selekcjonerów.
Część krajowa tegorocznych 27. Warszawskich Spotkań Teatralnych przyrządzona
została wedle tradycyjnej, stosowanej od lat receptury. Mamy więc
spektakle mistrzów sceny: Krystiana Lupy (ale nie Braci Karamazow; świat
zachłysnął się tą inscenizacją dopiero teraz, ale widownia warszawska oklaskiwała
ją już w 1990 roku), Jerzego Jarockiego, Mikołaja Grabowskiego,
Henryka Tomaszewskiego.
Charakter reżyserskiego pisma każdego z tych artystów jest rozpoznawalny,
trudny do podrobienia. Każdy z nich depcze własną ścieżkę: prezentowane
spektakle wpisują się we wcześniej podejmowane poszukiwania, są
ich kontynuacją odkrywającą jednak całkiem nowe rejony, czasem zaskakującą,
niekiedy wręcz przeniewierczą.
I mamy ich następców, młodych, już mocno utytułowanych reżyserów:
Grzegorza Jarzynę i Pawła Miśkiewicza. Obaj wyszli spod pedagogicznej
ręki Lupy, w widoczny sposób zawdzięczają mu wiele w swym scenicznym
instrumentarium – ale błyskawicznie wyrabiają sobie własny, też
niepodrabialny styl. Mamy sporo klasyki, od dziesięcioleci specjalności
polskiej sceny – ale są też przedstawiciele najnowszej dramaturgii rodzimej:
Tadeusz Słobodzianek i Jerzy Łukosz. Są „Gardzienice” – zespół o światowej
renomie, ze swoim najnowszym nie tyle przedstawieniem, co, jak
mówi Włodzimierz Staniewski, „esejem teatralnym”. I jest Paweł Szkotak,
reprezentant najmłodszej generacji ruchu alternatywnego z ironicznymi
Selenautami rozgrywanymi w plenerze.
Jak zawsze kształt afisza jest owocem pewnych kompromisów. Spory
szmat czasu (dwa i pół roku), jaki upłynął od poprzedniej edycji, spowodował,
że niektóre przedstawienia, jakie mieliśmy ochotę pokazać, zdążyły
zejść z afisza. Z kolei inne godne uwagi tytuły bywały już w Warszawie
na tyle często, że nie ma sensu proponować ich znowu widzom Spotkań.
O niektóre pozycje kłóciliśmy się długo podczas posiedzeń Rady. Swój wpływ miała także nieubłagana gilotyna finansowa, ograniczająca liczbę
prezentacji.
Rezultatem tych wszystkich okoliczności jest festiwalowa jedenastka
(osiem + trzy) na afiszu, którą przedstawiamy Państwu z należną tremą, ale
i ze spokojną pewnością co do jej jakości i rangi artystycznej. Ewentualnym
rozważaniom o ewolucji formuły może to tylko pomóc. Łatwiej się pokonuje
zakręty samochodzikiem w nienajgorszej kondycji, nieprawdaż?

Jacek Sieradzki